Przepis na naszą wyprawę: porcja Albanii, szczypta Grecji, kapka Macedonii, trzy osoby, trzy rowery, początek października, jeden lot do Salonik (Grecja) tam i z powrotem (cena: 330 zł), ukryte koszty to przewóz rowerów prawie 500 zł, najważniejsze - jeden Seba, który nam przewiózł te pudła z rowerami na Modlin Airport. Pozdrowienia Sebuś!
Przed odlotem - Modlin |
Po dwóch godzinach lotu lądujemy w Salonikach w Grecji.
Potężne miasto z potężnym dorobkiem historycznym. Sunąc na dwóch kółkach jesteśmy pod wrażeniem. Miasto otaczały bizantyńskie obwarowania. Ruiny tego
wielkiego muru są widoczne w wielu miejscach.
Zachłyśnięci klimatem, widokami, powoli ruszamy do centrum, do dworca głównego, aby dostać się pociągiem do Floriny. Po drodze na
dworzec, na promenadzie, obok symbolu miasta - Białej Wieży - poznajemy gościa,
który zagaduje nas o cel podróży. My na rowerach, on na rowerze, gadka się
klei. Facet proponuje nam nocleg u niego w domu, tanio jak zapewnia 6€ (do tego
ma być dużo przestrzeni i w ogóle lepiej niż w hotelu). Jako, że mamy inne
plany, dziękujemy za propozycję i się urywamy. Na dworcu okazuje się jednak, że
w pociągu nie ma miejsca na rowery. Dopiero następnego dnia rano jest pociąg,
którym możemy wyruszyć dalej. No to klops. Szybka burza mózgów. Po naradzie wszystkie znaki na niebie wskazują, że noc spędzimy u faceta poznanego na promenadzie.
Saloniki - Grecja |
ANDREW, kanadyjczyk, dawny mechanik odrzutowców, motocyklista,
oraz od niedawna pasjonat wróżby tarota. Jako tarocista dorabia przebywając w
Grecji. Nam przepowiedział duży deszcz, nie sprawdziło się. Wprowadza nas do
mieszkania, które ma mieć przestrzeń i ma być przytulne. Niestety przytulne w
tym mieszkaniu są tylko skarpety Andrew przyklejone do jego stóp.
Paznokieć na największym palcu stopy Andrew z krzykiem i właściwą sobie
długością woła o świeże powietrze. To nie jest miłe.
O, uwaga. Andrew ma komunikat, „jeśli chcecie wziąć prysznic to cena noclegu wzrasta do 8 €.” Gnojek! Jaki to karygodny błąd brać prysznic jako ostatni. Maleta jako pierwsza wykąpana zajmuje miejsce na materacu, oczywiście w skrajnie odległym miejscu od łóżka Andrew, potem Emil a na końcu nieszczęśnik Paweł, który w samych bokserkach wchodzi po prysznicu do pokoju, gdzie wszyscy już czekają tylko na niego. Reakcja Andrew odbiera ochotę na dalsze pogawędki z goszczącym nas Kanadyjczykiem „ooo, you’re so sexy, you are Sexy Bitch!” wypowiada z właściwym dla tych słów smakiem i mięsistością komplementu. Paweł, starający się do tej pory mówić po angielsku, tak aby szanowny Andrew nie czuł się niekomfortowo i rozumiał o czym rozmawiamy, wypuszcza siarczysty zlepek najpiękniejszych bluźnierstw w języku polskim.
Andrew |
Rankiem dowiadujemy się, że rower i pociąg nie zawsze
idą w parze.Grecja nie była naszym celem, a brak przyśpieszenia podróży do
wypatrzonej Albanii troszkę się oddala, ponieważ „man from the train” jak określiliśmy
konduktora, nie pozwala nam wsiąść do pociągu. Nadal nie ma miejsca na rowery. Decydujemy
się poszukać innego środka transportu, no i kochane autobusy ratują nam skórę. Już jakiś czas temu
odkryliśmy dar do przyciągania dziwnych typów...(na czole mamy chyba napisane
„stary, błagam, pogadaj ze mną”) W autobusie, przysadzisty grek Niko, wbrew
naszej woli umilał nam podróż swoją historią życia, które krążyło tylko wokół
używek i jak to został narkomanem (nawet pochwalił się napadem na aptekę).
Chwila po przekroczeniu granicy - Macedonia |
Dzikie i szybkie |
Po dotarciu do celu przesiadamy się w końcu na rowery
i kierujemy się na Macedonię - dokładnie miasto Bitola. Wreszcie w siodle. Na
opustoszałej granicy podziwiamy biegające dzikie pawie oraz kibelki z dziurą w
podłodze, one są takie urocze. Mijanych po drodze policjantów zagadujemy w
esperanto:
- Daleko do Bitola?
- Nie – odpowiadają
- A do Ohrid?
- Dalej, do góry i do dołu – pokazują ręką, że droga
będzie ciężka
- Fuck - popisujemy się znajomością angielskiego
- Good Fuck – pada odpowiedź
Nie ma to jak pogawędka z lokalnym wymiarem
sprawiedliwości. To krótkie acz znaczące stwierdzenie szykujących się dla nas
wzniesień nie napawa optymizmem, ale mówi nam więcej niż nie jeden książkowy
przewodnik.
Dzięki szwagier za nożyk! |
Bitola to taki trochę Ciechocinek, tylko zamiast katolickich
świątyń mamy meczety. Od dwóch starszych panów dowiadujemy się, że Macedonia
była niegdyś częstym kierunkiem turystycznym polaków, przez co jeden z nich
nawet zna parę słów w naszym języku. Nie uwierzycie ale był przeszczęśliwy, że
może zamienić z nami kilka zdań po polsku, ponieważ od wielu lat nie miał
okazji. Skończyło się na tym, że to oni załatwili nam niedrogi nocleg u znajomego,
który prowadzi mały hotelik.
By tradycji była zadość, poznajemy miejscowych bywalców
monopolowego (zombie), którzy również jak się okazuje znają Polskę - jeden z
nich wymownym gestem skrzyżowanych nadgarstków i słowami „prison Szczecin” daje
do zrozumienia, że kiedyś odwiedził nasz kraj…J
Kolejnego dnia znajdujemy się w Ohrid (Ochryda),
przyjemnego turystycznego miasteczka, gdzie na każdym kroku pełno zabytków. Nie
bez powodu w 1980 r. Ochryda została uznana przez UNESCO za część światowego
dziedzictwa. To właśnie tutaj poznajemy Martę i Kubę z dziećmi, zapalonych
podróżników, z którymi posilamy się w miejscowej knajpce na kolacji i
dowiadujemy się, że zjechali prawie cały świat - www.nastopach.pl -
polecamy serdecznie.
Bitola - Macedonia |
Macedońskie banknoty przypadły nam do gustu |
Ohrid (Ochryda) |
Kiedy Albańczycy wpuszczają nas na swoje terytorium, a mały podjazd nie wróży absolutnie nic, naszym oczom ukazuje się najpiękniejszy krajobraz jaki do tej pory widzieliśmy. „Uch, och, ach, uuuuuuu, oooooooo” i kilka innych pornograficznych cytatów, oddają piękno widoku. Otóż naszym oczom ukazują się macedońskie góry, lazurowe jezioro i fantastyczna albańska panorama górek. No kurwa, małe „It’s beautiful” jest tu bardzo na miejscu.
Albania - tuż po przekroczeniu granicy - zdjęcia nie oddają widoku na żywo |
Przerwa na wdech w pięknych okolicznościach przyrody |
Naturalne spowalniacze podróży |
W pierwszym
napotkanym po drodze sklepie zaopatrzyliśmy się w albańskie wino i coś do przegryzienia. Wewnątrz lokalu siekiera, właściciel siedział za ladą i legalnie
palił papieroska, tuż obok żona, na półkach szału nie ma – jednym słowem
zjawiskowo! Pamiętajcie! Jeśli dasz Albańczykowi wybór waluty – euro czy leki –
to przegrałeś. Przelicznik euro w każdym sklepie zmienny jest jak pogoda w
górach. Opuszczając niewielkie
zabudowania szukamy noclegu, rozglądamy się gdzie można rozbić namiot. Tuż przy
drodze, na specjalnie przygotowanej przez przyrodę półce na wzgórzu jest
idealne miejsce.
O świcie, zwarci, gotowi, po śniadaniu, ciągniemy nad morze |
Facet od miętówki |
Elbasan i osławione mercedesy |
A w środku kurczak na grillu - Albańska podróbka |
Ichnia "eLka" |
Powoli zwiedzamy, oswajamy się z gwarem. Osławione
albańskie mercedesy dumnie mkną ulicami, gdzie według nas panuje totalny
chaos, szczególnie widoczny na rondzie gdzie psy, piesi, skuterki, auta
mieszają się w przedziwnie działającym
galimatiasie. To tutaj poznajemy miejską kolej i dworzec widmo. I na dokładkę pewien zwyczaj - zauważony również w Grecji
- stawiania samochodu w pasie
ruchu na awaryjnych, oczywiście przy kawiarence w wiadomym celu... Nas to
bawiło… Lecz gdybyśmy byli codziennymi użytkownikami dróg z naszymi
„europejskimi” nawykami i przepisami - cholera by nas wzięła.
Nasz miejski
popas w końcu trzeba kończyć, czas ucieka, przygoda czeka...
A wracając do tematu noclegu na plaży - mieliśmy zobaczyć morze i my się człowieniu nie mylimy - morze widzieliśmy! Nawet dojechaliśmy do brzegu, ale co z tego, jak tam pełno wędkarzy, kutry i zamknięta, ogrodzona siatką plaża na długim odcinku, za długim... Nie ma szans na rozłożenie namiotów. Zmrok niebawem, w nogach dzisiaj 115 km, więc odpoczynek mile widziany. Miejscówkę prawie idealną znajdujemy kilka metrów od brzegu zatoki, w jakimś zaciszu, z masą upiornych komarów kąsających wszystko co odkryte. Nie dadzą raczyć się piwkiem, nie pozostaje nic innego jak szybki desant do namiotów i tam kontynuowanie spożycia.
Przez całą noc niestety miejscowi podróżują na skuterach i okropnie hałasują (każdy zna ten przenikliwy, jazgoczący dźwięk). Niewyspani wstajemy o świcie. Komary nie śpią, albo czuwają na zmianę. Zwijamy się w biegu bo wytrzymać od ukąszeń nie idzie i ruszamy przed siebie. Trafiliśmy w niezbyt zamożny region. Domki, chatki są zbudowane ze wszystkiego co znalezione. Zaniedbane gospodarstwa, wychudzone zwierzęta, widać, że mieszkańcom się nie przelewa. Gówno na oponach, smród łajna w nozdrzach, ogólnie i my śmierdzimy, przecież dwie noce spania na dziko bez dostępu do wody zobowiązują. Jakaś kultura musi jednak być. Uboga bo uboga, ale jest – kawiarnia! (kawiarni w Albanii dostatek, tak samo jak myjni samochodowych, istne zatrzęsienie i występują przy drogach na zmianę - kawiarnia, myjnia, kawiarnia, myjnia). Kawunia stała się stałym elementem podróży. Jest wszędzie i jest przede wszystkim tania co nas najbardziej raduje.
A wracając do tematu noclegu na plaży - mieliśmy zobaczyć morze i my się człowieniu nie mylimy - morze widzieliśmy! Nawet dojechaliśmy do brzegu, ale co z tego, jak tam pełno wędkarzy, kutry i zamknięta, ogrodzona siatką plaża na długim odcinku, za długim... Nie ma szans na rozłożenie namiotów. Zmrok niebawem, w nogach dzisiaj 115 km, więc odpoczynek mile widziany. Miejscówkę prawie idealną znajdujemy kilka metrów od brzegu zatoki, w jakimś zaciszu, z masą upiornych komarów kąsających wszystko co odkryte. Nie dadzą raczyć się piwkiem, nie pozostaje nic innego jak szybki desant do namiotów i tam kontynuowanie spożycia.
Przez całą noc niestety miejscowi podróżują na skuterach i okropnie hałasują (każdy zna ten przenikliwy, jazgoczący dźwięk). Niewyspani wstajemy o świcie. Komary nie śpią, albo czuwają na zmianę. Zwijamy się w biegu bo wytrzymać od ukąszeń nie idzie i ruszamy przed siebie. Trafiliśmy w niezbyt zamożny region. Domki, chatki są zbudowane ze wszystkiego co znalezione. Zaniedbane gospodarstwa, wychudzone zwierzęta, widać, że mieszkańcom się nie przelewa. Gówno na oponach, smród łajna w nozdrzach, ogólnie i my śmierdzimy, przecież dwie noce spania na dziko bez dostępu do wody zobowiązują. Jakaś kultura musi jednak być. Uboga bo uboga, ale jest – kawiarnia! (kawiarni w Albanii dostatek, tak samo jak myjni samochodowych, istne zatrzęsienie i występują przy drogach na zmianę - kawiarnia, myjnia, kawiarnia, myjnia). Kawunia stała się stałym elementem podróży. Jest wszędzie i jest przede wszystkim tania co nas najbardziej raduje.
W kawiarniach
występuje najczęściej rodzaj męski, ku uciesze Malety, która zawsze gromadziła
spojrzenia i dumnie pokazywała, że kobieta też może sobie kawkę strzelić. Po
rozmowach z paroma ludzikami wyszły na jaw ich kulturowe chłodne stosunki
damsko-męskie, wszystko jasne. Taki mają klimat...Taka sytuacja...Co by jednak
nie mówić są to bardzo przyjaźni i pomocni ludzie o czym się często przekonywaliśmy.
Jednak mają jeden szkopuł – pytani o odległości i o wzniesienia nie potrafią
ocenić obu tych wartości. Poruszają się głównie na skuterach i w samochodach,
toteż górki nie stanowią dla nich przeszkody i wyzwania. Mówienie, że pod górkę
jest 1 km a w rzeczywistości jest 7 km to jak cios brudną szmatą w twarz.
Na wsiach i mniej zaludnionych przestrzeniach mieliśmy
parokrotnie spotkania z agresywnymi psami. Jest kilka metod radzenia sobie z
nimi, jednakże zawsze dopadały nas podczas jazdy więc wybieraliśmy jedyną
słuszną opcję – mianowicie jak najszybszej ucieczki, podczas których wyzwalały się w nas nadludzkie moce, nogi podawały na pedały jak
szalone. Raz udało się uciec gubiąc przy
tym reklamówkę z prowiantem, dzięki czemu prawdopodobnie psy odpuściły pościg. Po jednej z takich
gonitw pełni adrenaliny musieliśmy dopaść
najbliższą myjnię. Rowerom i nam
się trochę dostało, gówno, błoto, wszystko... Brzmi to
zabawnie, ale jakby nie patrzeć stanowi poważny problem.
Wyznawczyni starej szkoły zasad – nie chciała zdjęcia z facetami. Jako, że była bardzo sympatyczna to Malita nie mogła jej odpuścić. |
Odwiedzamy
metropolię, kurort Vlore, jest na bogato. Sklepy, restauracje, zakorkowane
ulice, auta dalej jeżdżą wg własnych zasad. Strzeż się jeśli poruszasz się
pieszo, może to twój ostatni spacer przez ulice.
Szybki zakup
lokalnych owocowych przysmaków spożywamy w małym parku. Podziwiamy plażę,
śmieci i przepiękną linię brzegową zajadając przy tym soczyste owoce.
Chyba widać, że dobre...? |
Vlore |
W każdej
dłuższej tułaczce rowerowej kiedyś musi nastąpić dzień sądu. Dzień, w którym Emil
ma życiowy kryzys i pragnie kupić motocykl, a Marlenę i Pawła nie niosą nawet
„ośle uda”, które do tej pory były gwarantem smukłej jazdy po górkach.
W przerwach
kiedy krew przestaje się gotować, a do oczu wraca ostrość potrafimy i doceniamy
mijające nas krajobrazy. Oczywiście nie każdy widok jest zachwycający.Po drodze napotykamy wcześniej wspomniane porozrzucane śmieci, jest ich naprawdę sporo. Mieszkańcy nie dbają o okolicę, nawet mijany pasterz z kozami po wypiciu jakiegoś płynu rzuca butelkę za siebie, a wydawałoby się, że akurat on, który spędza z naturą większość dnia docenia scenerię. Nie ukrywajmy, ale podobne widoczki możemy niestety spotkać w naszych pięknych lasach. Widać jak podła jest natura człowieka, niezależnie od miejsca.
Wjeżdżamy na górę na wysokość 1025 m n.p.m. Nie jest to imponująca wysokość (w Tatrach na pieszo pokonujemy wyższe) ale przy takich temperaturach i braku kondycji – wchodzimy, pchamy. Trzeba oddać, że jesteśmy pod urokiem tych przepięknych gór, ale te serpentyny i strome podjazdy momentami są nie do pokonania. Finalnie jesteśmy na szczycie drogi, a tam delikatna mgiełka przysłania widoczność. Maleta krzyczy „JESTEŚMY W CHMURZE!!!”. Jest to ta chwila, która wynagradza trud zdobycia szczytu. Napawamy się nią zwycięsko.
Doskonałym wypełnieniem celu jest mega olbrzymi zjazd. Emil pokonuje barierę 70 km/h. Rozpruwamy chmurę niczym niemowlak wydobywający się z macicy, widzimy w oddali morze, linię dróg maźniętych tak od niechcenia, a dalej przed nami zjazd serpentynami tyle, że ustawione po równi pochyłej. Szybko minęło.
Po mordkach łatwo stwierdzić, że fajnie jest w chmurze |
To nie jest
jeszcze koniec sądnego dnia. Przed nami kolejne podjazdy, a zjazdy jedynie nas
denerwują, są tak szybkie, że nawet nie ma czasu się nimi nacieszyć. Niech ktoś
nam wytłumaczy, czemu drogi są tak zbudowane, że najpierw trzeba podjechać,
szybko zjechać i znowu podjechać? To szaleństwo nie ma końca.
W oddali
słychać tylko auta podjeżdżające pod górę, „silnik rzęził ostatkiem sił”, no
ręce opadają, nogi się uginają i ogólnie to w czarnej dupie jesteśmy. Kiedy to
się skończy?
Koniec następuje w Himare. Pomocna dziewczyna, pracująca w informacji turystycznej, znajduje nam camping, znajdujący się 2 km za nami i pod górę. Takiego wała!!! Nikt z nas nie ma na to ochoty. Nocujemy w hotelu. Tutaj już dawno po sezonie, pustki i niskie ceny. Targujemy się coraz lepiej, chociaż nadal żenująco i płacimy za cały pokój 17€. Z balkonu widok na zatokę i miejscowych zombie. My mamy krótkie spodenki, koszuleczki z krótkim rękawkiem, smarujemy się kremikiem bo słońce przypieka, a miejscowa ludność przesiaduje na deptaku w kurtce puchowej. Dla nas to lato, dla nich już jesień...
Taki mały zestaw zombie |
Chcąc uzupełnić cukier w naszych wątłych ciałkach wybieramy lokalne specyfiki. Na zdjęciu jeden z nich, okropnie słodki, a w dodatku cały pływa w przesłodkim syropie |
BambooBike |
U GRATISA pod palmami |
Tradycyjna fotka z dobrymi ludźmi – tutaj razem z „Gratisem” |
Drugie oblicze Seranda, obok hoteli i tłumów, pustki i niekończące się budowy |
Tego dnia również kąpiemy się w morzu, jest kamieniście, jest cieplutko, jest byczo!
Kozunie, kózeczki |
Jeden z
kilku tysięcy bunkrów – symbol Albanii.
|
Cudowna gmatwanina kabli |
Reklama dźwignią handlu. Wiadomo od razu co tam w barze dają. |
W Ksamil
poznajemy Josephine, córkę właścicielki knajpki, która wypala do nas
kilka słów w języku polskim. Jest pod wrażeniem naszego języka i z pasją się go
uczy. Widać, polskich turystów tutaj nie brakuje.
Jossie i my |
Blue Eye –
jedna z wielu atrakcji turystycznych. Nie omieszkamy zajrzeć. Tablica na
wjeździe nie zachęca, ale... Źródło mieniące się na zielono i na niebiesko,
kolory fantastyczne, czysta woda, na tablicy informacyjnej możemy
przeczytać, że źródło sięga 50 metrów, woda jest wypychana z wielką siłą, aż
tworzą się bąble na powierzchni tafli. Szkoda, że przy brzegu leży wielkie
gówno, ja pierdziu, naprawdę, Albanio, naprawdę? Przecież obok jest źródło.
Shit happens.
Nasyceni pięknym
miejscem podążamy w kierunku granicy z Grecją. Zatrzymujemy się 1km przed bramkami, na wzgórzu, nieopodal sadu oliwnego. Idealny nocleg na pożegnanie z
Albanią. Rankiem po przekroczeniu granicy
kierujemy się do Joaniny, gdzie znajdujemy jeden z ładniejszych
campingów położonych przy jeziorze i górach. Widok z rana niesamowity i
śniadanie lepiej smakuje.
Grecji ciąg
dalszy, nie mogło zabraknąć pięknie położonej miejscowości Kalabaka (Meteora). Miasteczko
wrośnięte jest w istniejący krajobraz - dosłownie. Domy wykorzystują góry jak
ściany, wszystko robi oszałamiające wrażenie.
Okazałe góry z klasztorami również nie uchodzą naszej uwadze, aczkolwiek
bardziej od klasztoru cieszy nas architektura tu na dole. Znajdujemy również pusty
basen, szkoda, że już po sezonie. Pusty nie pusty, wejść trzeba.
Przygoda dobiega
końca, cel - Saloniki. A żeby zdążyć na samolot do Polski to i pociąg musi być.
Jest. Pusty, to możemy jechać. Dziękujemy Ci Grecjo - marzyliśmy żeby się
przejechać waszą koleją od początku. Podczas miłej, rytmicznej przejażdżki
kolejowej ustalamy plan, który zakłada omijanie miejsc gdzie kręci się
tarocista Andrew. W ten sposób zwiedzamy inne części miasta niż dwa tygodnie
temu. Znowu to powtórzymy, ale Saloniki to przyjemne dla oka miasto, widać to
szczególnie kiedy jesteśmy w górnych partiach - panorama jest majestatyczna.
Ostatni
ludzki posiłek przed odlotem – kucharki od spaghetti i pysznego darmowego
ciasta. Knajpkę oczywiście polecamy.
|
Poszukiwania
przedostatniego noclegu upływają w pośpiechu. „Sexy bitch” (Paweł) nie chce być
niczyją dziwką tego dnia, więc ruszamy na nocleg znaleziony na Google. W tym
momencie przejeżdżamy przez jakąś roślinność na chodniku i po chwili nasze
wszystkie koła zaczęły syczeć. Każdy wyciągnął z każdego koła po 6-7 cierni,
wszystkie opony są dziurawe. Nawet nie mamy tyle łatek żeby je skleić. Ratuje
nas stacja benzynowa i pianka techniczna do motocykli. Hura!
Możemy
jechać na nocleg. Podczas drogi pytamy się różnych ludzi „jak daleko na
camping?”, niestety każdy odpowiada co innego. Standardowo się gubimy, a że
jest późno i właścicielka chce zamykać biznes, na ostatniej prostej wysyła po
nas samochód i pilotuje na miejsce. Ostatecznie dojeżdżamy na nocleg po 35 km
od momentu kiedy złapaliśmy gumę. Ludzie!, uczcie się szacować odległość, nie
okłamujcie nas, to boli.
Rano w
drodze na lotnisko jej urocze psy towarzyszą nam przez 7 km jazdy. Nijak nie
chciały nas pożegnać, toteż mamy nadzieję, że wróciły całe do domu.
Na
początku podróży wzięliśmy nr telefonu do położonego najbliżej lotniska sklepu
rowerowego, a tydzień przed powrotem upewniliśmy się czy będą mieli dla nas
kartony na spakowanie rowerów i bagaży. Mieli mieć tylko dwa, ale na miejscu
okazało się, że znalazł się jeszcze jeden. Genialnie. Problem z głowy. Nie
mówiący po angielsku indiański greku, jesteś dla nas miły i pomocny, dziękujemy
Ci. Tradycyjnie fotka sympatyzującymi z
nami osobami musi być. Teraz spacer z tymi pudłami na lotnisko przez 5
km. Zatrzymujemy się przed lotniskiem, nad brzegiem rzeki podziwiamy
startujące i lądujące samoloty, pijemy sobie piwko i w promieniach zachodzącego
słońca robimy podsumowanie podróży. Jedni tęsknią i chcą wracać, inni
zmieniliby miejsce zamieszkania, ale jedno pewne. Warto jeździć!
Po powrocie. W dniu odlotu w Salonikach było 29 stopni C, w Polsce 12. |
Suuuuper, z przyjemnością czytałam :)
OdpowiedzUsuńSuper, pierwszy komentarz, dziękujemy :)
UsuńPrzynajmniej wiemy, że to działa! :D
Jak ja wam zazdroszcze!!! Naprawde fajne fotki i super sie czytalo!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Łukasz, może się jeszcze spotkamy w trasie, kto wie...może Ukraina na Woodstocku :)
UsuńWiem, ze to zabrzmi może pretensjonalnie ale jesteście fantastycznymi ludźmi - nie ma to jak iść przez życie z pasją... życzę więcej przygód na rowerowych ścieżkach ;)
OdpowiedzUsuńNa następną wyprawę nie bierzemy rowerów tylko skrzydła, bo tak w piórka obrastamy...Dzięki :D
UsuńSuper podróż, fajnie się o niej niej czyta - zwłaszcza kiedy za oknem taki szary, polski grudzień :)
OdpowiedzUsuńCałe szczęście, że już biały...można po śniegu pośmigać :)
UsuńFaktycznie aura się nieco zmieniła, jak dla mnie to ciągle typ "sól z pieprzem" dlatego tak fajnie pooglądać zdjęcia na których jest słońce :) a propos: wrzućcie więcej! :)
UsuńPrócz fotek w dziale ze zdjęciami nie wrzucaliśmy więcej, ile można oglądać słońca...palm...pięknych ludzi :P itp :) (o dziwo, coś nie działa slider na wszystkich fotach, więc może niektóre pomijać) Pozdrawiamy...P.S. Dzisiaj jednak zmarzłem na rowerze, -10 nie rozpieszcza :)
Usuń