ALBANIA, GRECJA, MACEDONIA 2014


Przepis na naszą wyprawę: porcja Albanii, szczypta Grecji, kapka Macedonii, trzy osoby, trzy rowery, początek października, jeden lot do Salonik (Grecja) tam i z powrotem (cena: 330 zł), ukryte koszty to przewóz rowerów prawie 500 zł, najważniejsze - jeden Seba, który nam przewiózł te pudła z rowerami na Modlin Airport. Pozdrowienia Sebuś!


Przed odlotem - Modlin
Po dwóch godzinach lotu lądujemy w Salonikach w Grecji. Potężne miasto z potężnym dorobkiem historycznym. Sunąc na dwóch kółkach jesteśmy pod  wrażeniem. Miasto otaczały  bizantyńskie obwarowania. Ruiny tego wielkiego muru są widoczne w wielu miejscach.
Zachłyśnięci klimatem, widokami, powoli ruszamy do centrum, do dworca głównego, aby dostać się pociągiem do Floriny. Po drodze na dworzec, na promenadzie, obok symbolu miasta - Białej Wieży - poznajemy gościa, który zagaduje nas o cel podróży. My na rowerach, on na rowerze, gadka się klei. Facet proponuje nam nocleg u niego w domu, tanio jak zapewnia 6€ (do tego ma być dużo przestrzeni i w ogóle lepiej niż w hotelu). Jako, że mamy inne plany, dziękujemy za propozycję i się urywamy. Na dworcu okazuje się jednak, że w pociągu nie ma miejsca na rowery. Dopiero następnego dnia rano jest pociąg, którym możemy wyruszyć dalej. No to klops. Szybka burza mózgów. Po naradzie wszystkie znaki na niebie wskazują, że noc spędzimy u faceta poznanego na promenadzie.
Saloniki - Grecja

ANDREW, kanadyjczyk, dawny mechanik odrzutowców, motocyklista, oraz od niedawna pasjonat wróżby tarota. Jako tarocista dorabia przebywając w Grecji. Nam przepowiedział duży deszcz, nie sprawdziło się. Wprowadza nas do mieszkania, które ma mieć przestrzeń i ma być przytulne. Niestety przytulne w tym mieszkaniu są tylko skarpety Andrew  przyklejone do jego stóp. Paznokieć na największym palcu stopy Andrew z krzykiem i właściwą sobie długością woła o świeże powietrze. To nie jest miłe.
O, uwaga. Andrew ma komunikat, „jeśli chcecie wziąć prysznic to cena noclegu wzrasta do 8 €.” Gnojek! Jaki to karygodny błąd brać prysznic jako ostatni. Maleta jako pierwsza wykąpana zajmuje miejsce na materacu, oczywiście w skrajnie odległym miejscu  od łóżka Andrew, potem Emil a na końcu nieszczęśnik Paweł, który w samych bokserkach wchodzi po prysznicu do pokoju, gdzie wszyscy już czekają tylko na niego. Reakcja Andrew odbiera ochotę na dalsze pogawędki z goszczącym nas Kanadyjczykiem „ooo, you’re so sexy, you are Sexy Bitch!” wypowiada z właściwym dla tych słów smakiem i mięsistością komplementu. Paweł, starający się do tej pory mówić po angielsku, tak aby szanowny Andrew nie czuł się niekomfortowo i rozumiał o czym rozmawiamy, wypuszcza siarczysty zlepek najpiękniejszych bluźnierstw w języku polskim.
Andrew 
Rankiem dowiadujemy się, że rower i pociąg nie zawsze idą w parze.Grecja nie była naszym celem, a brak przyśpieszenia podróży do wypatrzonej Albanii troszkę się oddala, ponieważ  „man from the train” jak określiliśmy konduktora, nie pozwala nam wsiąść do pociągu. Nadal nie ma miejsca na rowery. Decydujemy się poszukać innego środka transportu, no i kochane autobusy  ratują nam skórę. Już jakiś czas temu odkryliśmy dar do przyciągania dziwnych typów...(na czole mamy chyba napisane „stary, błagam, pogadaj ze mną”) W autobusie, przysadzisty grek Niko, wbrew naszej woli umilał nam podróż swoją historią życia, które krążyło tylko wokół używek i jak to został narkomanem (nawet pochwalił się napadem na aptekę).
Chwila po przekroczeniu granicy - Macedonia
Dzikie i szybkie
Po dotarciu do celu przesiadamy się w końcu na rowery i kierujemy się na Macedonię - dokładnie miasto Bitola. Wreszcie w siodle. Na opustoszałej granicy podziwiamy biegające dzikie pawie oraz kibelki z dziurą w podłodze, one są takie urocze. Mijanych po drodze policjantów zagadujemy w esperanto:

- Daleko do Bitola?
- Nie – odpowiadają
- A do Ohrid?  
- Dalej, do góry i do dołu – pokazują ręką, że droga będzie ciężka
- Fuck - popisujemy się znajomością angielskiego
- Good  Fuck – pada odpowiedź

Nie ma to jak pogawędka z lokalnym wymiarem sprawiedliwości. To krótkie acz znaczące stwierdzenie szykujących się dla nas wzniesień nie napawa optymizmem, ale mówi nam więcej niż nie jeden książkowy przewodnik. 

Dzięki szwagier za nożyk!
Bitola to taki trochę Ciechocinek, tylko zamiast katolickich świątyń mamy meczety. Od dwóch starszych panów dowiadujemy się, że Macedonia była niegdyś częstym kierunkiem turystycznym polaków, przez co jeden z nich nawet zna parę słów w naszym języku. Nie uwierzycie ale był przeszczęśliwy, że może zamienić z nami kilka zdań po polsku, ponieważ od wielu lat nie miał okazji. Skończyło się na tym, że to oni załatwili nam niedrogi nocleg u znajomego, który prowadzi mały hotelik.  
By tradycji była zadość, poznajemy miejscowych bywalców monopolowego (zombie), którzy również jak się okazuje znają Polskę - jeden z nich wymownym gestem skrzyżowanych nadgarstków i słowami „prison Szczecin” daje do zrozumienia, że kiedyś odwiedził nasz kraj…J

Kolejnego dnia znajdujemy się w Ohrid (Ochryda), przyjemnego turystycznego miasteczka, gdzie na każdym kroku pełno zabytków. Nie bez powodu w 1980 r. Ochryda została uznana przez UNESCO za część światowego dziedzictwa. To właśnie tutaj  poznajemy Martę i Kubę z dziećmi, zapalonych podróżników, z którymi posilamy się w miejscowej knajpce na kolacji i dowiadujemy się, że zjechali prawie cały świat - www.nastopach.pl - polecamy serdecznie.
Bitola - Macedonia
Macedońskie banknoty przypadły nam do gustu

Ohrid (Ochryda)





Dzień później dojeżdżamy do granicy z Albanią, a w 30 stopniowym upale pokonujemy długi i morderczy podjazd, w czasie którego ostatecznie dowiadujemy  się, że boga nie ma. Nikt z nas nie przypuszcza, że ateista umie „ojcze nasz” recytować.
Kiedy Albańczycy wpuszczają nas na swoje terytorium, a mały podjazd nie wróży absolutnie nic, naszym oczom ukazuje się najpiękniejszy krajobraz jaki do tej pory widzieliśmy. „Uch, och, ach, uuuuuuu, oooooooo” i kilka innych pornograficznych cytatów, oddają piękno widoku. Otóż naszym oczom ukazują się macedońskie góry, lazurowe jezioro i fantastyczna albańska panorama górek. No kurwa, małe „It’s beautiful” jest tu bardzo na miejscu.





Albania - tuż po przekroczeniu granicy - zdjęcia nie oddają widoku na żywo

Przerwa na wdech w pięknych okolicznościach przyrody
Naturalne spowalniacze podróży

W pierwszym napotkanym po drodze sklepie zaopatrzyliśmy się w albańskie wino i coś do przegryzienia. Wewnątrz lokalu siekiera, właściciel siedział za ladą i legalnie palił papieroska, tuż obok żona, na półkach szału nie ma – jednym słowem zjawiskowo! Pamiętajcie! Jeśli dasz Albańczykowi wybór waluty – euro czy leki – to przegrałeś. Przelicznik euro w każdym sklepie zmienny jest jak pogoda w górach. Opuszczając niewielkie zabudowania szukamy noclegu, rozglądamy się gdzie można rozbić namiot. Tuż przy drodze, na specjalnie przygotowanej przez przyrodę półce na wzgórzu jest idealne miejsce.  


O świcie, zwarci, gotowi, po śniadaniu, ciągniemy nad morze
Kolejnego pięknego dnia mamy plan dotarcia nad morze. Nawet chcemy przenocować na plaży. Kierując się na wspomniany cel przydarza nam się miasto Elbasan. To tutaj spotykamy się pierwszy raz z życiem mieszczan w większej gromadzie. Jest co chłonąć. Dzisiaj będzie mecz w gałę Albania-Dania, wielkie święto na ulicach, rozwieszanie flag, wszędzie barwy narodowe, przygotowania idą pełną parą, emocje czuć w powietrzu. Zostajemy chwilę, aby trochę "pobyć", wypić kawkę, pogadać, poobserwować...ale widać, nie tylko my obserwujemy. Przyjazny starszy  pan rzuca Emilowi cukierka miętówkę (jakby wiedział skubany, że potrzebuje). Miły gest na przywitanie. W między czasie Maleta i Paweł przynoszą świeżo upolowane smakołyki z cukierni. Będzie uczta! To pewne..., pewne jak to, że Emil ma teraz świeży oddech.

Facet od miętówki



Elbasan i osławione mercedesy
A w środku kurczak na grillu - Albańska podróbka
Ichnia "eLka"



Powoli  zwiedzamy, oswajamy się z gwarem. Osławione albańskie mercedesy dumnie  mkną ulicami, gdzie według nas panuje totalny chaos, szczególnie widoczny na rondzie gdzie psy, piesi, skuterki, auta mieszają się w przedziwnie działającym  galimatiasie. To tutaj poznajemy miejską  kolej i dworzec  widmo. I na dokładkę pewien  zwyczaj - zauważony  również  w  Grecji  -  stawiania  samochodu  w  pasie ruchu na awaryjnych, oczywiście przy kawiarence w wiadomym celu... Nas to bawiło… Lecz gdybyśmy byli codziennymi użytkownikami dróg z naszymi „europejskimi” nawykami i przepisami - cholera by nas wzięła. Nasz miejski popas w końcu trzeba kończyć, czas ucieka, przygoda czeka...
A wracając do tematu noclegu na plaży - mieliśmy zobaczyć morze i my się człowieniu nie mylimy - morze widzieliśmy! Nawet dojechaliśmy do brzegu, ale co z tego, jak tam pełno wędkarzy, kutry i zamknięta, ogrodzona siatką plaża na długim odcinku, za długim... Nie ma szans na rozłożenie namiotów. Zmrok niebawem, w nogach dzisiaj 115 km, więc odpoczynek mile widziany. Miejscówkę prawie idealną znajdujemy kilka metrów od brzegu zatoki, w jakimś zaciszu, z masą upiornych komarów kąsających wszystko co odkryte. Nie dadzą raczyć się piwkiem, nie pozostaje  nic  innego  jak szybki desant do namiotów i tam kontynuowanie spożycia. 

Przez całą noc niestety miejscowi podróżują na skuterach i okropnie hałasują (każdy zna ten przenikliwy, jazgoczący dźwięk). Niewyspani wstajemy o świcie. Komary nie śpią, albo czuwają na zmianę. Zwijamy się w biegu bo wytrzymać od ukąszeń nie idzie i ruszamy przed siebie. Trafiliśmy w niezbyt zamożny region. Domki, chatki są zbudowane ze wszystkiego co znalezione. Zaniedbane gospodarstwa, wychudzone zwierzęta, widać, że mieszkańcom się nie przelewa. Gówno na oponach, smród łajna w nozdrzach, ogólnie i my śmierdzimy, przecież dwie noce spania na dziko bez dostępu do wody zobowiązują. Jakaś kultura musi jednak być. Uboga bo uboga, ale jest – kawiarnia! (kawiarni w Albanii dostatek, tak samo jak myjni samochodowych, istne zatrzęsienie i występują przy drogach na zmianę - kawiarnia, myjnia, kawiarnia, myjnia). Kawunia stała się stałym elementem podróży. Jest wszędzie i jest przede wszystkim tania co nas najbardziej raduje.

W kawiarniach występuje najczęściej rodzaj męski, ku uciesze Malety, która zawsze gromadziła spojrzenia i dumnie pokazywała, że kobieta też może sobie kawkę strzelić. Po rozmowach z paroma ludzikami wyszły na jaw ich kulturowe chłodne stosunki damsko-męskie, wszystko jasne. Taki mają klimat...Taka sytuacja...Co by jednak nie mówić są to bardzo przyjaźni i pomocni ludzie o czym się często przekonywaliśmy. Jednak mają jeden szkopuł – pytani o odległości i o wzniesienia nie potrafią ocenić obu tych wartości. Poruszają się głównie na skuterach i w samochodach, toteż górki nie stanowią dla nich przeszkody i wyzwania. Mówienie, że pod górkę jest 1 km a w rzeczywistości jest 7 km to jak cios brudną szmatą w twarz.

Na wsiach i mniej zaludnionych przestrzeniach mieliśmy parokrotnie spotkania z agresywnymi psami. Jest kilka metod radzenia sobie z nimi, jednakże zawsze dopadały nas podczas jazdy więc wybieraliśmy jedyną słuszną opcję – mianowicie jak najszybszej ucieczki, podczas których  wyzwalały się w nas  nadludzkie moce, nogi podawały na pedały jak szalone. Raz udało się uciec  gubiąc  przy tym reklamówkę  z  prowiantem, dzięki  czemu prawdopodobnie  psy odpuściły pościg. Po jednej z takich gonitw pełni adrenaliny  musieliśmy dopaść   najbliższą  myjnię.  Rowerom  i  nam się  trochę  dostało, gówno, błoto, wszystko... Brzmi to zabawnie, ale jakby nie patrzeć stanowi poważny problem.


Na zdjęciu przemiły i bardzo przejęty właściciel sklepu, który wybierał nam co lepsze produkty, a podczas śniadania przyniósł nam nawet krzesła. Nie omieszkaliśmy strzelić fotki bo lubimy wspominać dobrych ludzi.

Wyznawczyni starej szkoły zasad – nie chciała zdjęcia z facetami. Jako, że była bardzo sympatyczna to Malita nie mogła jej odpuścić.



Odwiedzamy metropolię, kurort Vlore, jest na bogato. Sklepy, restauracje, zakorkowane ulice, auta dalej jeżdżą wg własnych zasad. Strzeż się jeśli poruszasz się pieszo, może to twój ostatni spacer przez ulice.

Szybki zakup lokalnych owocowych przysmaków spożywamy w małym parku. Podziwiamy plażę, śmieci i przepiękną linię brzegową  zajadając przy tym soczyste owoce.


Chyba widać, że dobre...?
Niedaleko nas widzimy chłopaka, którego obserwujemy przez 40 minut. Kolega przez cały ten czas siedzi w kuckach tzw. "pozycja na Albańczyka" i rozmawia przez telefon... To, że krążenie w nogach ma dobre, zakrawa na cud.

My takiej pozycji używamy do spożycia.

Po małej kontemplacji widoków jesteśmy gotowi aby zjeść coś na ciepło. Wchodzimy do knajpy, ale po trzech dniach jazdy w siodle, w upale, dwóch noclegach bez wody, no nie ma bata, wchodzimy ale tylko do przedsionka. Śmierdzimy tak, że sami siebie czujemy. Kelnerka przyjmuje zamówienie i widzimy, że jest dzielna, oczy ją szczypią ale nadal jest miła. Przepraszamy Cię przemiła kelnerko. Naprawdę byliśmy głodni. 

Nie kontynuujemy dziś podróży, znajdujemy tanią kwaterę. Ceny niższe niż za camping w Polsce, czemu więc nie skorzystać z wygód. Udajemy się na wieczorne zwiedzanie ogromnego miasta, co wcale nie cieszy, wręcz męczy po krótkim czasie, więc zaopatrzeni w niezbędne artykuły lądujemy na plaży. Wszystko pięknie, ale o czystość  dbać tu ktoś nie umie, albo nie chce. Poza licznymi śmieciami, uwagę przykuwają pewne niemałe obiekty przebiegające wokół. Otóż na wieczorny jogging plażowy wybrały się miejskie szczury, które kryjówkę mają w całkiem pokaźnych rurach kanalizacyjnych ukierunkowanych swym wylotem wprost na piasek. Ach, ta myśl techniczna.

Błogi odpoczynek



Vlore

W każdej dłuższej tułaczce rowerowej kiedyś musi nastąpić dzień sądu. Dzień, w którym Emil ma życiowy kryzys i pragnie kupić motocykl, a Marlenę i Pawła nie niosą nawet „ośle uda”, które do tej pory były gwarantem smukłej jazdy po górkach. 
W przerwach kiedy krew przestaje się gotować, a do oczu wraca ostrość potrafimy i doceniamy mijające nas krajobrazy. Oczywiście nie każdy widok jest zachwycający.

Po drodze napotykamy wcześniej wspomniane porozrzucane śmieci, jest ich naprawdę sporo. Mieszkańcy nie dbają o okolicę, nawet mijany pasterz z kozami po wypiciu jakiegoś płynu rzuca butelkę za siebie, a wydawałoby się, że akurat on, który spędza z naturą większość dnia docenia scenerię. Nie ukrywajmy, ale podobne widoczki możemy niestety spotkać w naszych pięknych lasach. Widać jak podła jest natura człowieka, niezależnie od miejsca.








Wjeżdżamy na górę na wysokość 1025 m n.p.m. Nie jest to imponująca wysokość (w Tatrach na pieszo pokonujemy wyższe) ale przy takich temperaturach i braku kondycji – wchodzimy, pchamy. Trzeba oddać, że jesteśmy pod urokiem tych przepięknych gór, ale te serpentyny i strome podjazdy momentami są nie do pokonania. Finalnie jesteśmy na szczycie drogi, a tam delikatna mgiełka przysłania widoczność. Maleta krzyczy „JESTEŚMY W CHMURZE!!!”. Jest to ta chwila, która wynagradza trud zdobycia szczytu. Napawamy się nią zwycięsko.





Doskonałym  wypełnieniem  celu jest  mega olbrzymi  zjazd.  Emil pokonuje barierę 70 km/h. Rozpruwamy chmurę niczym   niemowlak   wydobywający   się   z   macicy,  widzimy  w  oddali morze, linię dróg  maźniętych  tak  od  niechcenia,  a dalej  przed  nami  zjazd  serpentynami tyle, że ustawione po równi pochyłej. Szybko minęło.


Po mordkach łatwo stwierdzić, że fajnie jest w chmurze






To nie jest jeszcze koniec sądnego dnia. Przed nami kolejne podjazdy, a zjazdy jedynie nas denerwują, są tak szybkie, że nawet nie ma czasu się nimi nacieszyć. Niech ktoś nam wytłumaczy, czemu drogi są tak zbudowane, że najpierw trzeba podjechać, szybko zjechać i znowu podjechać? To szaleństwo nie ma końca.

W oddali słychać tylko auta podjeżdżające pod górę, „silnik rzęził ostatkiem sił”, no ręce opadają, nogi się uginają i ogólnie to w czarnej dupie jesteśmy. Kiedy to się skończy?






Koniec następuje w Himare. Pomocna dziewczyna, pracująca w informacji turystycznej, znajduje nam camping, znajdujący się 2 km za nami i pod górę. Takiego wała!!! Nikt z nas nie ma na to ochoty. Nocujemy w hotelu. Tutaj już dawno po sezonie, pustki i niskie ceny. Targujemy się coraz lepiej, chociaż nadal żenująco i płacimy za cały pokój 17€. Z balkonu widok na zatokę i miejscowych zombie. My mamy krótkie spodenki, koszuleczki z krótkim rękawkiem, smarujemy się kremikiem bo słońce przypieka, a miejscowa ludność przesiaduje na deptaku w kurtce puchowej. Dla nas to lato, dla nich już jesień...
Taki mały zestaw zombie


Chcąc  uzupełnić  cukier w naszych wątłych ciałkach wybieramy lokalne specyfiki. Na zdjęciu jeden z nich, okropnie słodki, a w dodatku cały pływa w przesłodkim syropie
Dużym  plusem   Albanii  jest  dostępność  wody   pitnej  przy  drogach.  Krany są często, woda nie   pustoszy  żołądków, także polecamy.  Podczas  jednego  z  przystanków   na  uzupełnienie wodnych    zapasów    naszym    oczom    ukazują  się    goście   na  bambusowych   rowerach (z klubu www.bamboobicycleclub.org) i to nie są omamy ze  zmęczenia.  Jednego z  nich  udaje nam się  poznać. Jest  nim  szkot,  od  dwóch miesięcy w podróży, a jego bicykl jest fenomenalny.



BambooBike
Serande to miasto, które przelecieliśmy bez satysfakcji, gdzie nawet publicznej plaży nie ma, wszystko pod dyktando hoteli, więc nie polecamy. Za to 15 km dalej znajduje się mniejsza mieścina - Ksamil i to ją wybieramy na celownik. Jest prawie wieczór. Spotykamy miłego gościa, który zapytany ile chce za miejsce na campingu z wyluzowanym, pozbawionym jakiejkolwiek emocji na twarzy odpowiada „GRATIS.” To słowo brzmi pięknie w każdym języku. Jego kompan jest jeszcze bardziej wyluzowany. Chyba wiemy co koledzy przed chwilą palili. 

U GRATISA pod palmami



Tradycyjna fotka z dobrymi ludźmi – tutaj razem z „Gratisem”
Drugie oblicze Seranda, obok hoteli i tłumów, pustki i niekończące się budowy
Postanawiamy, że zostaniemy tu jeszcze jeden dzień, ale żeby nie nadużywać gościnności „Gratisa” udajemy się na  inny camping. Sympatyczny właściciel campingu częstuje kawką, oczywiście i niestety wydając polecenie zapracowanej żonie, co już przestaje nas dziwić w tym kraju. Wieczorem tylko on z nami siedzi, rozmawia, żony nie udało nam się poznać. Opowiada o sytuacji w kraju, tłumaczy ciekawy fakt, wielu zawalonych budynków przy całej długości wybrzeża. Otóż podczas komuny każdy chciał mieszkać nad morzem i budowano się gdzie popadnie, nie koniecznie legalnie. Kiedy zmienił się ustrój, państwo zainteresowało się prawami do własności ziemi, no cóż, nie każdy miał papier, a efektem było po prostu wysadzanie domu u podstaw, tak aby się położył. I leżą do dzisiaj. Odkąd podróżujemy po Albanii zdumiewa nas  przydrożna roślinność, która pod wpływem panującego klimatu rośnie nad wyraz okazale. Jak nam później wyjaśniono nawet drzewka z granatami owocują trzykrotnie podczas roku.
Tego dnia również kąpiemy się w morzu, jest kamieniście, jest cieplutko, jest byczo!



Kozunie, kózeczki




Jeden z kilku tysięcy bunkrów – symbol Albanii.




Cudowna gmatwanina kabli
Reklama dźwignią handlu. Wiadomo od razu co tam w barze dają.


W Ksamil poznajemy Josephine, córkę właścicielki knajpki, która wypala do nas  kilka słów w języku polskim. Jest pod wrażeniem naszego języka i z pasją się go uczy. Widać, polskich turystów tutaj nie brakuje. 


Jossie i my
Blue Eye – jedna z wielu atrakcji turystycznych. Nie omieszkamy zajrzeć. Tablica na wjeździe nie zachęca, ale... Źródło mieniące się na zielono i na niebiesko, kolory  fantastyczne, czysta woda, na tablicy informacyjnej możemy przeczytać, że źródło sięga 50 metrów, woda jest wypychana z wielką siłą, aż tworzą się bąble na powierzchni tafli. Szkoda, że przy brzegu leży wielkie gówno, ja pierdziu, naprawdę, Albanio, naprawdę? Przecież obok jest źródło. Shit happens.






Nasyceni pięknym  miejscem  podążamy   w  kierunku  granicy z Grecją. Zatrzymujemy się 1km przed   bramkami,  na   wzgórzu,  nieopodal   sadu  oliwnego. Idealny nocleg na pożegnanie z Albanią. Rankiem po przekroczeniu granicy  kierujemy się do Joaniny, gdzie znajdujemy jeden z ładniejszych campingów położonych przy jeziorze i górach. Widok z rana niesamowity i śniadanie lepiej smakuje.
Grecji ciąg dalszy, nie mogło zabraknąć pięknie położonej miejscowości Kalabaka (Meteora). Miasteczko wrośnięte jest w istniejący krajobraz - dosłownie. Domy wykorzystują góry jak ściany, wszystko robi oszałamiające wrażenie.  Okazałe góry z klasztorami również nie uchodzą naszej uwadze, aczkolwiek bardziej od klasztoru cieszy nas architektura tu na dole. Znajdujemy również pusty basen, szkoda, że już po sezonie. Pusty nie pusty, wejść trzeba.








Przygoda dobiega końca, cel - Saloniki. A żeby zdążyć na samolot do Polski to i pociąg musi być. Jest. Pusty, to możemy jechać. Dziękujemy Ci Grecjo - marzyliśmy żeby się przejechać waszą koleją od początku. Podczas miłej, rytmicznej przejażdżki kolejowej ustalamy plan, który zakłada omijanie miejsc gdzie kręci się tarocista Andrew. W ten sposób zwiedzamy inne części miasta niż dwa tygodnie temu. Znowu to powtórzymy, ale Saloniki to przyjemne dla oka miasto, widać to szczególnie kiedy jesteśmy w górnych partiach - panorama jest majestatyczna.


Ostatni ludzki posiłek przed odlotem – kucharki od spaghetti i pysznego darmowego ciasta. Knajpkę oczywiście polecamy.

Poszukiwania przedostatniego noclegu upływają w pośpiechu. „Sexy bitch” (Paweł) nie chce być niczyją dziwką tego dnia, więc ruszamy na nocleg znaleziony na Google. W tym momencie przejeżdżamy przez jakąś roślinność na chodniku i po chwili nasze wszystkie koła zaczęły syczeć. Każdy wyciągnął z każdego koła po 6-7 cierni, wszystkie opony są dziurawe. Nawet nie mamy tyle łatek żeby je skleić. Ratuje nas stacja benzynowa i pianka techniczna do motocykli. Hura!


Możemy jechać na nocleg. Podczas drogi pytamy się różnych ludzi „jak daleko na camping?”, niestety każdy odpowiada co innego. Standardowo się gubimy, a że jest późno i właścicielka chce zamykać biznes, na ostatniej prostej wysyła po nas samochód i pilotuje na miejsce. Ostatecznie dojeżdżamy na nocleg po 35 km od momentu kiedy złapaliśmy gumę. Ludzie!, uczcie się szacować odległość, nie okłamujcie nas, to boli.

Rano w drodze na lotnisko jej urocze psy towarzyszą nam przez 7 km jazdy. Nijak nie chciały nas pożegnać, toteż mamy nadzieję, że wróciły całe do domu.

Na początku podróży wzięliśmy nr telefonu do położonego najbliżej lotniska sklepu rowerowego, a tydzień przed powrotem upewniliśmy się czy będą mieli dla nas kartony na spakowanie rowerów i bagaży. Mieli mieć tylko dwa, ale na miejscu okazało się, że znalazł się jeszcze jeden. Genialnie. Problem z głowy. Nie mówiący po angielsku indiański greku, jesteś dla nas miły i pomocny, dziękujemy Ci. Tradycyjnie fotka  sympatyzującymi z nami osobami musi być. Teraz spacer z tymi pudłami na lotnisko przez 5 km.  Zatrzymujemy się przed lotniskiem, nad brzegiem rzeki podziwiamy startujące i lądujące samoloty, pijemy sobie piwko i w promieniach zachodzącego słońca robimy podsumowanie podróży. Jedni tęsknią i chcą wracać, inni zmieniliby miejsce zamieszkania, ale jedno pewne. Warto jeździć!





Po powrocie. W dniu odlotu w Salonikach było 29 stopni C, w Polsce 12.











10 komentarze:

  1. Suuuuper, z przyjemnością czytałam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super, pierwszy komentarz, dziękujemy :)
      Przynajmniej wiemy, że to działa! :D

      Usuń
  2. Jak ja wam zazdroszcze!!! Naprawde fajne fotki i super sie czytalo!

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łukasz, może się jeszcze spotkamy w trasie, kto wie...może Ukraina na Woodstocku :)

      Usuń
  3. Wiem, ze to zabrzmi może pretensjonalnie ale jesteście fantastycznymi ludźmi - nie ma to jak iść przez życie z pasją... życzę więcej przygód na rowerowych ścieżkach ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na następną wyprawę nie bierzemy rowerów tylko skrzydła, bo tak w piórka obrastamy...Dzięki :D

      Usuń
  4. Super podróż, fajnie się o niej niej czyta - zwłaszcza kiedy za oknem taki szary, polski grudzień :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całe szczęście, że już biały...można po śniegu pośmigać :)

      Usuń
    2. Faktycznie aura się nieco zmieniła, jak dla mnie to ciągle typ "sól z pieprzem" dlatego tak fajnie pooglądać zdjęcia na których jest słońce :) a propos: wrzućcie więcej! :)

      Usuń
    3. Prócz fotek w dziale ze zdjęciami nie wrzucaliśmy więcej, ile można oglądać słońca...palm...pięknych ludzi :P itp :) (o dziwo, coś nie działa slider na wszystkich fotach, więc może niektóre pomijać) Pozdrawiamy...P.S. Dzisiaj jednak zmarzłem na rowerze, -10 nie rozpieszcza :)

      Usuń