ISLANDIA 2016



“Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”.
~ Ryszard Kapuściński
Piątek 13 maja 2016 r. w Skierniewicach, dzień trwał 15 h i 37 min. To również światowy dzień Ptaków Wędrownych, w miejskim parku wędrownych raczej niewiele ale pozostałe odprawiały swój codzienny taniec i świergoliły na całego obwieszczając swoje istnienie. Tego dnia również nieznany szerzej lokalny polityk obchodził urodziny.  Przed 5 rano na ulicy Skłodowskiej, jak co rano, starsze małżeństwo otworzyło bramy sklepu spożywczego z pysznymi grahamkami w środku. Późnym wieczorem kino Polonez wyświetlało mało interesującą komedię romantyczną pochodzenia krajowego, oczywiście przy pełnej sali.  Pewien szczęściarz, dokładnie poseł PIS został członkiem zarządu PZU. Temperatura powietrza podawana w radiowej Trójce znowu nijak się miała do rzeczywistości spoza Warszawy, a zapowiadane przelotne deszcze nigdy nie nastąpiły. Tego samego dnia Paweł Jaskuła ścigał się z własnym cieniem aby zdążyć odwieźć nas na lotnisko. To właśnie w piątek trzynastego zamiast połaci zielonej trawy przy pasach startowych, naszym oczom ukazały się wulkaniczne skały i apokaliptyczne przestrzenie...Islandio, o Islandio, kraino lodu i ognia…Mieliśmy co do Ciebie duże oczekiwania. Mimo, że nasz plan na eksplorację po dotarciu na miejsce trochę uległ zmianie,  to tylko pogłębiło nasze pragnienie na kolejne odwiedziny. Jesteś tak różnorodną wyspą, z takimi przygodami w kieszeniach, że byśmy byli głupcami gdybyśmy nie planowali powrotu…
Pojechaliśmy szukać elfów... Nasza podróżnicza baśń nie może się tak skończyć. Spotkanie, wiemy jest nieuniknione, tylko trzeba nam wytrwałości, cierpliwości i wiedzy gdzie szukać…




Tym razem bez rowerów i niestety znowu w niepełnym składzie.  Paweł, nasza Jaskułeczka, odstawił nas na lot a po powrocie przywitał iście po królewsku. Dzięki Ci o Pawle!
Na wstępie, odrzućcie wszelkie pomysły lotów z przesiadkami. Straciliśmy przez to masę cennego czasu. To było przedsięwzięcie zbędne, które na celu miało zaoszczędzić trochę grosza, a finalnie nie dało oczekiwanego rezultatu. 4 loty; zostaliśmy wymacani na bramkach za wszystkie czasy.



Reykjavikiem pospacerowaliśmy.
Stolica inne niż wszystkie. Zazwyczaj nie interesują nas miasta ale to ma niepowtarzalny klimat. Zjawiskowa panorama. Ośnieżone góry można podziwiać prawie z dowolnego miejsca, wszystko za sprawą niskiej zabudowy. Reykjavik okazał się najprzyjemniejszą stolicą z jaką mieliśmy dotychczas do czynienia. Przede wszystkim z braku tłumów. Bardzo nam się to podoba, zupełnie jak średniej wielkości miasto w Polsce. Samo centrum można doszczętnie wyeksplorować w przeciągu godziny.  Sporo tutaj pisarzy, muzyków itp., a w sklepach dużo własnoręcznej roboty; tutaj wspomnieć należy znaną markę z ciuchami Icewear – gdzie częściowa manufaktura znajduje się w sklepie i można z piętra przez szybę wszystko obserwować-ciekawy chwyt marketingowy (zaobserwowane w mieście Vik). No i czytelnictwo i ilość bibliotek. Życzylibyśmy sobie aby poziom czytelnictwa mieć choć odrobinę porównywalny, ale niestety to przepaść. Jest tam takie powiedzenie; jeśli nie czytasz książek to z pewnością je piszesz.






Gdy tylko kończy się miasto, zaczyna się olbrzymia przestrzeń. Wrażenie robi zróżnicowanie krajobrazu. Możesz kręcić się w kółko i zawsze pstrykać fotki na miarę pocztówek. Tu wszędzie jest pięknie, tylko flora jakby uboższa...Zdumiewające wielokilometrowe połacie czarnej, wyschniętej lawy i zniszczone przez wybuchy wulkanów resztki mostów, dróg czynią obraz iście z innej planety. Ściany gór, wyrastające jakby znikąd. Zadziwiające gąbczaste, grube mchy. Wodospady – tysiące wodospadów. Lodowce, owce, konie i wietrzyk. Taaa, wietrzyk…Ten mały skurczybyk, niby taki zefirek a tnie niczym batem po plecach. 













Lasy. Wieść niesie, że sobie mieszkańcy niegdyś pohulali z wycinką. Niczym nasz minister Szyszko, rąbali wszystko jak leci. To na budowę domów, łodzi i na opał. No i impreza dobiegła końca...  Sporadycznie można się natknąć na szkółki leśne lub młode drzewka wokół gospodarstw. W samej stolicy nawet są drzewa, więc zalesianie trwa - wyspiarze naprawiają szkody wyrządzone przez przodków. Idąc tym tropem dowiedzieliśmy się, że odbywają się tutaj coroczne konkursy na najwyższe drzewo, najstarsze itp. W tym roku wygrany miał ponad 25 metrów wysokości. Fiu Fiu :) Na terenie Parku  Narodowego  Þingvellir, niedaleko miejsca stykających się dwóch płyt tektonicznych, mieliśmy pokaz radości grupy przedszkolnej, która z szaleństwem na twarzach biegała po lesie; widać jakie jest zapotrzebowanie.
Warto nadmienić, że dzieci z przedszkoli bardzo dużo czasu spędzają na dworze. Przewracają się na wietrze, oswajają z deszczem, wszystko po to by nigdy nie narzekać na pogodę i budować naturalną odporność. Krzyki i radość tych małych ludzi – bezcenny widok. Podobno już jedno przedszkole o podobnym profilu prężnie działa w Polsce – jesteśmy bardzo ciekawi efektów.



Niebywałą sytuacją na Islandii jest fakt, że można spotkać nawet kilkukrotnie te same osoby w różnych miejscach. Prawdopodobieństwo ponownego spotkania bardzo wysokie. Wyspa jest mocna turystycznie (tym bardziej teraz po sukcesach na Euro popularność wikingów wyraźnie wzrosła). Na zdjęciu poniżej Zibi i Augusto. Podczas każdego kolejnego spotkania towarzyszyły nam coraz szersze i szczersze uśmiechy; mimowolnie człowiek czuje bardzo sympatyczną więź z tak wciąż napotykanymi ludźmi.  Panowie wybaczcie za obcięcie Wam nóg. Pozdrawiamy i do zobaczenia w Polsce! :)



“Turyści nie wiedzą gdzie byli, podróżnicy nie wiedzą gdzie będą”.

~Paul Theroux

Osławiony, nieczynny basen termalny w górach; Seljavellir. Piękne położenie, widok bezbłędny. Nic tylko rach-ciach zrzucać ciuchy i siup do wody, ale hola hola… co to za woda!? Ciepła woda. Bardzo skromnie spływa do basenu. Rotacja znikoma,  przez co, jak i przez ilość chętnych do kąpieli - woda to szlam. Bujne życie kwitnie. Mała kolebka robaczków już jest bliska wynalezienia koła… Francuskimi pieskami nie jesteśmy, ale nabawić się jakiejś skórnej przygody na wyjeździe...oj nie. Idziemy dalej, w głąb, daleko za basen. I co? I niestety zdjęcia tego nie oddają…. Najpiękniejsze miejsce jakie mieliśmy okazję zobaczyć. Brak ludzi, tylko góry, wodospady, kręta rzeka, mnóstwo latających i odpoczywających na skałach ptaków i ta niezmącona cywilizacją cisza. Wypełnił nas spokój, fale spokoju, chłodny wietrzyk w połączeniu z ciepłym słońcem przenikał skórę.  Byliśmy opatuleni w odzież,  w zaskoczenie i w zachwyt. Jeszcze dziś często wracamy do tego miejsca myślami.






Czarne plaże w Dyrholaey i okolicy. Niczym na innej planecie.  Plaże, gdzie nie spotkasz morza parawanów.  Żałujemy tylko, że nie spróbowaliśmy zbudować babki z piasku tudzież jakiegoś zamku, ale za to tarzanie i wylegiwanie się mamy zaliczone. Skaliste wybrzeże obfituje również w liczne urokliwe małe jaskinie, niestety całe zalewane przez przypływ, więc pomysł na nocleg odpadł w przedbiegach.









Przemierzając pustkowia dostrzegliśmy tablicę, z legendą. Na pozór na horyzoncie tylko trawa, łąki, pastwiska, niby nic. Ale jest ta tablica. Dziwne, bo nie ma nikogo . Zwykle w takich miejscach można kogoś spotkać. Legenda głosi, że w tym miejscu w 1904r. dziewczyna o wdzięcznym imieniu Olafia usłyszała śpiew krasnoludów, dokładnie hymn Father in Heaven. Była tak zachłyśnięta ową pieśnią, że po wszystkim pobiegła do wsi opowiedzieć co jej się przydarzyło. Wiadomo, że w takich przypadkach ludzie się podzielili. Znalazła zwolenników jak i przeciwników. Rozglądając się widzimy pustkowie. Poszliśmy za strzałkami… I nagle zejście, całkiem pokaźny spadek, którego kompletnie nie widać z pozycji od ulicy, który kieruje  idealnie pomiędzy dwie wyrośnięte góry z zaschniętej lawy.  Bomba! Lawa kiedy stygnie ma tendencję do układania się w kształt słupka heksagonu, a z czasem (miliony lat nawet) rośnie i rośnie, przez co osiąga okazałe rozmiary, no i ostatecznie tworzy takie cuda jak poniżej. No i jak tu nie słyszeć śpiewu krasnoludów? My to kupujemy. Przy tak bajkowych krajobrazach i magicznych wręcz terenach jak na Islandii, te legendy wciągają jak błoto.




Będąc w okolicach gór tęczowych, zmierzając do Landmannalaugar mieliśmy okazję podziwiać i stąpać po lodowcu Eyjafjallajökull, gdzie w 2010r. swoim wybuchem wulkan o tej samej, trudnej w wymowie nazwie zdetronizował ruch lotniczy w całej Europie. Niestety poziom śniegu w tych okolicach o tej porze był wyższy niż się spodziewaliśmy; miejscami ponad metr.  Po dotarciu do awaryjnego schroniska zarządziliśmy odwrót. Przy tak grubej warstwie śniegu i braku odpowiedniego sprzętu niemożliwym było bezpieczne przejście. Liczne przepaście, ukryte cieki wodne tylko czekały na niefortunny krok. Niestety… Gór tęczowych w całej swej okazałości i kolorystyce nie dane nam było oglądać… Ale nie ma czego do końca żałować; mimo ostrego wiatru w nocy to tutaj spędziliśmy najlepszą noc pod namiotem. Widok na słynny wulkan, kilkanaście metrów dalej przepaść z wodospadem,  daleko w tle ocean…Podnieśliśmy sobie poprzeczkę, bo w naszym prywatnym rankingu to był najlepszy nocleg.






















Jak już jesteśmy przy temacie lodowców to należy wspomnieć o Vatnajokull. Potężny jęzor lodowca wprawia w osłupienie, a to dopiero przedsionek całej jego potęgi. Dobra infografika w pobliskim punkcie informacji turystycznej dostarcza niezbędnej wiedzy by zrozumieć gdzie się znaleźliśmy. Pod swoją powierzchnią skrywa liczne, piękne jaskinie,  które można zwiedzać tylko w towarzystwie przewodników. Nie są to super tanie wycieczki ale też jakoś nie wgniatają w podłogę. My nie skorzystaliśmy, stąpaliśmy jedynie po jego powierzchni . W telegraficznym skrócie: robi wrażenie. stop.








Najmniej wrażeń dostarczyły nam osławione gejzery; wszyscy już chyba wiedzą, że słowo gejzer właśnie z Islandii pochodzi. Efekt zasysania leja po wystrzale dużo ciekawszy niż sam wybuch. Do tego zaciągnięcie się wszechobecnym zgniłym jajem i możemy wracać na szlak.





Zapach zgniłych jaj towarzyszył nam jeszcze wielokrotnie. W drodze na ciepłe źródła Hveragerdi, smród na zmianę z milionami super aktywnych much nie dodawały otuchy w dążeniu do celu. Ale po dotarciu na miejsce i namoczeniu się w 40 stopniowej temperaturze wody wszystko co złe tego świata przestało istnieć… Większość przyjezdnych ograniczała się do małego odcinka rzeki, gdzie woda oscyluje w granicach 35-45 stopni, natomiast Islandczycy gustują w wyższych temperaturach i siedzą zdecydowanie wyżej , w górze rzeki, gdzie w większości nago, spożywają posiłki, coś sobie palą, jednym słowem relaksują się. Gdy jeden z naszych rodaków zapragnął sprawdzić  jak jest w miejscu gdzie nawet lokalsi nie wchodzili, siarczysta „kurwa” po zanurzeniu nogi długo odbijała się echem po górach…











Po wyjściu ze źródeł ciężko jest na nowo wrócić do rzeczywistości a tym bardziej odbyć jeszcze kilkugodzinny trekking po górach, jednak gdy zdobędziemy się na ten wyczyn będzie nam odwzajemnione. Gdzieś w głębi tego rozległego terenu dane nam było poczuć żyjącą górę.  Ziemia drży, kamienie są bardzo ciepłe. Przyjemne uczucie, jakby zaraz wszystko miało eksplodować.









Monstra na drogach!
Najpierw je słychać, potem widać. Szum opon budzi szacunek. Na stopa ich jednak nie złapiesz. Są to zorganizowane wycieczki. Takimi autami wjeżdżają na interior; po rzekach, po błocie, ku uciesze gawiedzi wewnątrz. Bez dwóch zdań jest to zabawa dla zamożnych.  Największe zdumienie wywołała hybryda autobusu z tirem.  Ten okaz poniżej wprowadził w konsternację większość znajdujących się w pobliżu ludzi…




Islandia lukrecjowa! O tak. Ktoś tutaj z nas wyjątkowo był zadowolony z obecności lukrecji pod postacią wszelaką. Wybór duży, przy półce sklepowej potrafiliśmy zatracić czas i pieniądz, a potem cierpieć z przesycenia...






„Przyjemność, czerpana przez nas z podróżowania, może z większym stopniu zależy od nastawienia umysłu, z którym podróżujemy, niż od samego celu podróży. Gdybyśmy potrafili podobne nastawienie zastosować do naszego miejsca zamieszkania, odkrylibyśmy, być może, iż jest ono nie mniej interesujące od wysokogórskich przełęczy i rojnych od motyli dżungli Ameryki Południowej Humboldta”.

~Alain de Botton







4 komentarze:

  1. Ale super fotki, tylko zimno troche. Tez bym chetnie tam pojechal, zeby tylko ta pogoda nie byla.

    Pozdrawiam z Estoni

    Lukasz z hulajnoga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Łukasz. Estonia powiadasz. Znowu hulajnogą?? :) Bardzo dobry pomysł! Nadal jesteś jedynym człowiekiem jakiego znamy, który ośmielił się podróżować hulajnogą! I tak trzymaj! :)

      Usuń
    2. Tak, hulajnoga. Mysla ze jestem wariatem, ale komplement. Nie jade tylko przez Estonie, jade do az Wilna. Jutro jade do Lotwy. Ale za rok rowerem bede jechal. A wy jezdzicie tak dalej! Do kiedys!

      Usuń
  2. Ale dlaczego nikt mi nie powiedział, ze już można poczytać? Super przygoda! osobiście wolę lasy i łąki bezkresne, ale Wasze zdjęcia są przepiękne i kuszą....

    OdpowiedzUsuń