Chwalipięty w natarciu. Wróciliśmy
na Jurę. W najgorszych temperaturach w jakie mogliśmy trafić
(35-40°C). Tak dawało w
czaszki, że ruiny zamków nie robiły na nas wrażenia, a nawet dwa
razy je ominęliśmy w poszukiwaniu innych doznań estetycznych –
mianowicie: pięknego, egzotycznego, tajemniczego, chłodnego,
magicznego CIENIA. To był nasz sprzymierzeniec, nasza opoka, nasz
przyjaciel, nasza mamka co do piersi przystawi, nasz CIEŃ, nasz Ci
on.
Wszystko zaczęło się od najgorszej godziny do wstawania ever. O 2 w nocy pobudka, żeby zdążyć na pociąg do stolicy, a stamtąd o 5 nad ranem kolejnym do Krakowa. Trzeba oddać PKP, że podstawiła genialny wagon dla rowerów, duży, przeszklony od strony przedziału, żeby czujnie obserwować czy rowerki zechciały wyjść na przejażdżkę wbrew swej woli czy też może czekają, prychają i nie mogą się doczekać, żeby je dosiąść - jak mustangi.
Podróż minęła dość sennie, a
zaraz po dotarciu, jedynym czujnym zmysłem poczęliśmy wyszukiwać
kawy, zwaną potocznie „kawunią przetrwania”. Plan był taki,
żeby dziś zobaczyć jeden ewentualnie dwa zamki, ruiny, jakieś
skałki, żeby po trudach „rannego” wstawania nacieszyć oko.
Krakusy to ranne ptaszki, masa ludzi, a żeby się przedrzeć na
wylot miasta potrzeba czasu i cierpliwości.
Trasa wiodła wśród uroczych parków,
bezkresnego błota, licznych lasów...Był CIEŃ! Było tego dnia
nawet sporo CIENIA. Wraz z nim powietrze
wtłaczane do naszych płuc to mieszanka kwiatów, bujnych krzewów,
drzew, tworzy to niesamowity klimat. To właśnie dla takich małych
przyjemności uciekamy z miast. Tutaj
nie ma aż takiej ingerencji człowieka, masy wydeptanych ścieżek,
kup przykrytych papierem toaletowym i innych ludzkich rupieci. Ten
czas lubimy najbardziej…Zapierdziela człowiek na rowerku, czacha
dymi od temperatury, bagaż ciąży na kole…i nagle wjeżdża z
impetem w las. I co? I guma, flak, dziura… (jedno z nas będzie
miało wyjątkowego pecha jak się później okaże…) Na żadnym z
wyjazdów nie mieliśmy tyle problemów z ogumieniem co teraz. Dętki,
łatki, kleje, pianka kończyły się szybciej niż wyprzedaż cukru
w Biedronce. Po standardowym przymusowym postoju, łataniu,
pompowaniu następuje jazda! Rwiemy błoto niczym czterokopytne
zwierzę (patrz „osioł”, dla czytelników wiadomo o co
chodzi). Upieprzeni, zmęczeni, szczęśliwi dojeżdżamy na pole
namiotowe w Bydlinie. Widzimy innych rowerzystów, cieszy nas to, że
nie tylko my jesteśmy tak szaleni jeździć w takich upałach.
Natomiast chwilę wcześniej spotykamy w sklepie pierwowzór Jokera z
filmu Batman Nocny Rycerz. Upojony winem, niepewnie kroczący zombie
jest tak komicznie brudny od czekolady na twarzy, że wzór
przypominał szyderczy uśmiech wspomnianego bohatera. Oczywiście
nam nie odpuszcza, nasz magnes działa...
Rankiem cieszymy oczy kierunkowskazem
na zamek, dojeżdżamy a naszym oczom ukazują się nieznaczne ruiny,
kawałek ściany, wszystko wielkością przypomina duży Toi Toi.
Doceniamy historię miejsca, ale jesteśmy spragnieni czegoś
większego, więc ruszamy na poszukiwania. Smażymy się jak na
patelni, jazda w samo południe w takich temperaturach nie należy do
najprzyjemniejszych, więc za cel bierzemy cień przy murach zamku w
Podzamczu. Podczas drogi jednak przytrafia się nam Jaskinia
Na Biśniku (Biśnik-skała). To tutaj znaleziono narzędzia sprzed
500 tys. lat, którymi mógł posługiwać się niejaki homoerektus. A po
specjalistycznych analizach wyróżniono kilkadziesiąt gatunków
zwierząt, w tym nawet mamuta, niedźwiedzia jaskiniowego, jelenia
olbrzymiego, renifera i naszego ulubieńca nosorożca włochatego!
Nie jeden student archeologii miał w tym miejscu zabawę jak dziecko
w piaskownicy.
Nasyceni, oszołomieni dawką i poziomem lekcji musimy to przetrawić,
najlepiej w cieniu, więc znowu ruszamy do Podzamcza. Wybraliśmy
chyba najgorszą drogę, pola, krzaki z kolcami, masa pajęczyn,
częściej prowadziliśmy rowery niż jechaliśmy.
Był nosorożec włochaty ale i był
potop szwedzki na zamku. Nasz bałtycki sąsiad dwukrotnie zniszczył,
splądrował i spalił okazałą budowlę, a odbudowany po II wojnie
światowej dziś jest miejscem gdzie turystyka pełną gębą.
Festyniarstwo, odpust, przaśność wychodzi ze wszystkiego i ze
wszystkich, dostajemy dreszczy i szukamy w tym celu zacisznego
miejsca pod skałami, na górce z widoczkiem na zamek i okolicę.
Lenistwo!
Złoty Potok. Ten dzień będziemy
pamiętać długo. To z tego dnia słowo „Jędrek” weszło do
naszego słownika na stałe… Szukając przystanku nad wodą
trafiamy do wspomnianego już Złotego Potoku gdzie piękne źródła,
piękne lasy, piękni ludzie i brudny staw. Postanowiliśmy jednak
wskoczyć i się ochłodzić. Później nasza skóra lepiła się od
syfu, no cóż… Przemiły wypoczynek w cieniu drzew uroczego lasku
pomału zaczęła zakłócać pewna para, jak się później okazało
małżeństwo z 36 letnim stażem, która obchodziła urodziny
naszego Jędrka. Postanowili oni tego specjalnego dnia wypomnieć
sobie wszystkie żale, a z ciągle rosnącym spożyciem piwka i
wódeczki, robili to coraz głośniej i brutalniej. Uprzejma pani co
jakiś czas grzecznie pytała się czy nam nie przeszkadzają, skąd
jesteśmy i takie tam… Jędrek zwany św. Mikołajem w
swoim upojeniu nie hamował już obelg o smrodzie ze Skierniewic, że
żonę „grzecznie odeśle” razem z nami do Skierniewic, albo
utopi w stawie. Co było na początku śmieszne coraz bardziej
irytowało. Mieliśmy plan co do Jędrka, ale… szkoda stawu.
Szybko narodził się drugi plan, otóż żona często zapraszała
nas do siebie do Częstochowy, na prysznic nawet, chętnie dzieliła
się numerem telefonu…ale by się Jędrek zdziwił gdyby nas przed
drzwiami zobaczył, upieprzonych z rowerami :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz