JURA 2015 - Ku Chwale Ojczyzny


Chwalipięty w natarciu. Wróciliśmy na Jurę. W najgorszych temperaturach w jakie mogliśmy trafić (35-40°C). Tak dawało w czaszki, że ruiny zamków nie robiły na nas wrażenia, a nawet dwa razy je ominęliśmy w poszukiwaniu innych doznań estetycznych – mianowicie: pięknego, egzotycznego, tajemniczego, chłodnego, magicznego CIENIA. To był nasz sprzymierzeniec, nasza opoka, nasz przyjaciel, nasza mamka co do piersi przystawi, nasz CIEŃ, nasz Ci on.


Wszystko zaczęło się od najgorszej godziny do wstawania ever. O 2 w nocy pobudka, żeby zdążyć na pociąg do stolicy, a stamtąd o 5 nad ranem kolejnym do Krakowa. Trzeba oddać PKP, że podstawiła genialny wagon dla rowerów, duży, przeszklony od strony przedziału, żeby czujnie obserwować czy rowerki zechciały wyjść na przejażdżkę wbrew swej woli czy też może czekają, prychają i nie mogą się doczekać, żeby je dosiąść - jak mustangi.




Podróż minęła dość sennie, a zaraz po dotarciu, jedynym czujnym zmysłem poczęliśmy wyszukiwać kawy, zwaną potocznie „kawunią przetrwania”. Plan był taki, żeby dziś zobaczyć jeden ewentualnie dwa zamki, ruiny, jakieś skałki, żeby po trudach „rannego” wstawania nacieszyć oko. Krakusy to ranne ptaszki, masa ludzi, a żeby się przedrzeć na wylot miasta potrzeba czasu i cierpliwości.

Trasa wiodła wśród uroczych parków, bezkresnego błota, licznych lasów...Był CIEŃ! Było tego dnia nawet sporo CIENIA. Wraz z nim powietrze wtłaczane do naszych płuc to mieszanka kwiatów, bujnych krzewów, drzew, tworzy to niesamowity klimat. To właśnie dla takich małych przyjemności uciekamy z miast. Tutaj nie ma aż takiej ingerencji człowieka, masy wydeptanych ścieżek, kup przykrytych papierem toaletowym i innych ludzkich rupieci. Ten czas lubimy najbardziej…Zapierdziela człowiek na rowerku, czacha dymi od temperatury, bagaż ciąży na kole…i nagle wjeżdża z impetem w las. I co? I guma, flak, dziura… (jedno z nas będzie miało wyjątkowego pecha jak się później okaże…) Na żadnym z wyjazdów nie mieliśmy tyle problemów z ogumieniem co teraz. Dętki, łatki, kleje, pianka kończyły się szybciej niż wyprzedaż cukru w Biedronce. Po standardowym przymusowym postoju, łataniu, pompowaniu następuje jazda! Rwiemy błoto niczym czterokopytne zwierzę (patrz „osioł”, dla czytelników wiadomo o co chodzi). Upieprzeni, zmęczeni, szczęśliwi dojeżdżamy na pole namiotowe w Bydlinie. Widzimy innych rowerzystów, cieszy nas to, że nie tylko my jesteśmy tak szaleni jeździć w takich upałach. Natomiast chwilę wcześniej spotykamy w sklepie pierwowzór Jokera z filmu Batman Nocny Rycerz. Upojony winem, niepewnie kroczący zombie jest tak komicznie brudny od czekolady na twarzy, że wzór przypominał szyderczy uśmiech wspomnianego bohatera. Oczywiście nam nie odpuszcza, nasz magnes działa...





Rankiem cieszymy oczy kierunkowskazem na zamek, dojeżdżamy a naszym oczom ukazują się nieznaczne ruiny, kawałek ściany, wszystko wielkością przypomina duży Toi Toi. Doceniamy historię miejsca, ale jesteśmy spragnieni czegoś większego, więc ruszamy na poszukiwania. Smażymy się jak na patelni, jazda w samo południe w takich temperaturach nie należy do najprzyjemniejszych, więc za cel bierzemy cień przy murach zamku w Podzamczu. Podczas drogi jednak przytrafia się nam Jaskinia Na Biśniku (Biśnik-skała). To tutaj znaleziono narzędzia sprzed 500 tys. lat, którymi mógł posługiwać się niejaki homoerektus. A po specjalistycznych analizach wyróżniono kilkadziesiąt gatunków zwierząt, w tym nawet mamuta, niedźwiedzia jaskiniowego, jelenia olbrzymiego, renifera i naszego ulubieńca nosorożca włochatego! Nie jeden student archeologii miał w tym miejscu zabawę jak dziecko w piaskownicy






Nasyceni, oszołomieni dawką i poziomem lekcji musimy to przetrawić, najlepiej w cieniu, więc znowu ruszamy do Podzamcza. Wybraliśmy chyba najgorszą drogę, pola, krzaki z kolcami, masa pajęczyn, częściej prowadziliśmy rowery niż jechaliśmy.
Był nosorożec włochaty ale i był potop szwedzki na zamku. Nasz bałtycki sąsiad dwukrotnie zniszczył, splądrował i spalił okazałą budowlę, a odbudowany po II wojnie światowej dziś jest miejscem gdzie turystyka pełną gębą. Festyniarstwo, odpust, przaśność wychodzi ze wszystkiego i ze wszystkich, dostajemy dreszczy i szukamy w tym celu zacisznego miejsca pod skałami, na górce z widoczkiem na zamek i okolicę. Lenistwo!





Złoty Potok. Ten dzień będziemy pamiętać długo. To z tego dnia słowo „Jędrek” weszło do naszego słownika na stałe… Szukając przystanku nad wodą trafiamy do wspomnianego już Złotego Potoku gdzie piękne źródła, piękne lasy, piękni ludzie i brudny staw. Postanowiliśmy jednak wskoczyć i się ochłodzić. Później nasza skóra lepiła się od syfu, no cóż… Przemiły wypoczynek w cieniu drzew uroczego lasku pomału zaczęła zakłócać pewna para, jak się później okazało małżeństwo z 36 letnim stażem, która obchodziła urodziny naszego Jędrka. Postanowili oni tego specjalnego dnia wypomnieć sobie wszystkie żale, a z ciągle rosnącym spożyciem piwka i wódeczki, robili to coraz głośniej i brutalniej. Uprzejma pani co jakiś czas grzecznie pytała się czy nam nie przeszkadzają, skąd jesteśmy i takie tam… Jędrek zwany św. Mikołajem w swoim upojeniu nie hamował już obelg o smrodzie ze Skierniewic, że żonę „grzecznie odeśle” razem z nami do Skierniewic, albo utopi w stawie. Co było na początku śmieszne coraz bardziej irytowało. Mieliśmy plan co do Jędrka, ale… szkoda stawu. Szybko narodził się drugi plan, otóż żona często zapraszała nas do siebie do Częstochowy, na prysznic nawet, chętnie dzieliła się numerem telefonu…ale by się Jędrek zdziwił gdyby nas przed drzwiami zobaczył, upieprzonych z rowerami :)

P.S. Jesteśmy kulturalnymi ludźmi, nie robimy zdjęć obcym, nie nagrywamy (zbyt nachalnie), dlatego Jędrek tylko przez chwilę i na sam koniec gdy zawijał się ze swoim worem na kwaterę…. Enjoy! 













0 komentarze:

Prześlij komentarz